Przygoda w dżungli

Przygoda w dżungli

Tym razem przenosimy się na Borneo w krainę tropikalnych lasów deszczowych – dziś przedstawiamy  historię Oliwii, która wraz z rodziną wybrała się na “rajskie” wakacje – okazało się zdecydowanie ciekawiej niż się spodziewali… 

Wyobraźcie sobie spędzić dwa tygodnie w dżungli, bez internetu, bez cywilizacji, sam na sam z dzikimi zwierzętami... Trochę przerażające, co?

Właśnie na taką wyprawę wybrałam się z moją rodzinką i grupą znajomych na Borneo. Nasza wyprawa miała wiele przystanków i lokalizacji, ale chciałam opowiedzieć Wam o najstraszniejszych doznaniach jakie nas tam spotkały. Pierwsze prawdziwe zetknięcie z dżunglą mieliśmy w Parku Narodowym Bako, gdzie spaliśmy 3 dni. Jest to wyizolowany, malowniczy rejon na półwyspie, do którego dostać się można tylko łodzią. Już od razu po przyjeździe na miejsce mój brat spotkał się oko w oko ze śmiercią. Zmęczony po podróży usiadł z naszymi znajomymi na kłodzie koło recepcji. Nagle coś zaszeleściło w krzakach za nimi. Był to wąż, śmiertelnie jadowity. Mój brat od razu pobiegł po miejscowego przewodnika, który specjalnymi narzędziami usunął węża na bezpieczną odległość od miejsca naszego zakwaterowania. Ugryzienie przez tego węża mogło doprowadzić do śmierci, poważnie. Na szczęście dzięki szybkiej reakcji, nikomu nic się nie stało. 

 

 

Wszyscy myśleli, że to już koniec wrażeń na dziś, ale grubo się mylili. Ze względu na to, że w dżungli spędzić mieliśmy 3 dni, a na miejscu nie było żadnego sklepu czy restauracji rzecz jasna, zaopatrzyliśmy się w spory zapas jedzenia, który przywieźliśmy ze sobą. Nie wiedzieliśmy jednak, że o nasze własne jedzenie będziemy musieli walczyć z… małpami. Nie boją się one w ogóle człowieka, a wszystko co pozostawione na wierzchu traktują jak swoje. Tak było też z naszymi zapasami. Gdy nosiliśmy nasze bagaże, jedzenie leżało na stolikach przed domkami. W jednej chwili pojawiło się stado makak, dużych i małych, które porwały nasze owoce, pieczywo, a nawet słodycze. Z niepowodzeniem próbowaliśmy odzyskać naszą własność, mając na uwadze, że od tego zależy nasze przeżycie w rezerwacie. Bezskutecznie. Małpy wygrały. Tego samego dnia usłyszałam od przewodnika, że ukradły też portfel jednej turystki, więc może nasza strata nie była aż tak krzywdząca. 

 Kolejną niebezpieczną przygodę mieliśmy w Parku Narodowy Gunung Mulu, a dokładniej w naszym noclegu. Nie wiem czemu zdecydowaliśmy się odwiedzić tamto miejsce, bo nie było tam absolutnie nic. Uwierzcie, że mówiąc nic mam na myśli naprawdę nic. Była tam rzeka, pensjonat, który prowadziła przemiła pani Chinka i jedna knajpa. A dookoła dżungla. Do najbliższego sklepu mieliśmy 2 godziny na pieszo, a do wejścia do parku narodowego jakieś 45 min. Jednego dnia, gdy wróciliśmy z całodniowej wędrówki po dżungli, było wyjątkowo gorąco, a my byliśmy zmęczeni i spoceni. Jedyne o czym marzyliśmy to prysznic i łóżko. Jednak w pensjonacie, w którym spaliśmy, nie zawsze była woda. Na nasze nieszczęście tak też było tamtego dnia. Pani Chinka zaproponowała nam kąpiel w rzece, która płynęła dosłownie obok. Była to jakaś alternatywa więc ucieszyliśmy się, że będziemy mieć szanse się wykąpać. Na brzegu okazało się, że nie można standardowo wejść do rzeki i się ochlapać. Wejście było po pniach, belkach i zwalonych metalowych słupach. Nie mogliśmy dotknąć dna, bo nie wiadomo było co nas tam ugryzie. Gdy już siedzielismy na jednej z drewnianych belek, dosyć daleko od brzegu, Pani Chinka krzyknęła do nas „tylko uważajcie na piranie i krokodyle, które tu pływają”. Nie wiem jak to zrobiłam, ale dosłowie w jednej sekundzie byłam już z powrotem na brzegu. Wyobraźcie sobie, że ona nie żartowała. W rzece, w której siedziałam prawie cała zanurzona, pływały piranie i krokodyle. Później mieliśmy nawet okazje zobaczyć piranie na własne oczy. Nie polecam nikomu tego doświadczenia. Na szczęście do Polski wróciliśmy w miarę cali i zdrowi, bez większych przeszkód. Zdecydowanie była to największa przygoda mojego życia i chyba najlepsza wyprawa na jaką się udałam.

Related Posts